Transcarpatia 2005.08.20 - 28

Spis treści

Relację z wyścigu Transcarpatia 2005 napisana została w 2005 rok przez Kubę i umieszczona na oficjalnej stronie www.transcarpatia.org.
Zespół "Halo, halo Franku", czyli Ja i Michał pojawia się w tej relacji, jako że tam własnie się poznaliśmy.
Gwoli informacji dodam, że zespół "Halo, halo Franku" ukończył wyścig Transcarpatia na zaszczytnym 76 miejscu. Strat w ludziach i sprzęcie nie było (prawie :)

 

 

Piątek - 19 sierpnia

Kielce - Ustrzyki Dolne - 285km


Kobi (Michał Kobus - mój teamowy partner) urywa się z pracy, ja się pakuję. Sprzęt przygotowany: plecak duży, plecak na rower i reszta klamotów spakowana. Do końca nie wiemy, co nas czeka. Wyjeżdżamy samochodem ok. godziny 11. W Ustrzykach jesteśmy ok. 16:45. Na miejscu pełno już maniaków podobnych do nas. W biurze dostajemy numery startowe, identyfikatory, ubezpieczenie NNW, bidony, mapy, chip do pomiaru czasu.O 20 zaczyna się odprawa. Marcin Rygielski - organizator - niby żartuje ale jednak straszy. W końcu to 441 km przez góry. Dostajemy numery komórkowe GOPR i kilka innych na wypadek nieszczęść czekających nas na trasie.

Przed budynkiem poznajemy ekipę z Myszkowa - Team Halo, Halo Franku któremu po odprawie wycinamy mały numer.
- Panowie jest sprawa, mamy od gospodarza ukraińską wódeczkę, piszecie się??? (wielkie oczy, szczęki na ziemi i totalna konsternacja)
- eeee, yyyyy.
Ubawiliśmy się po pachy widząc ich miny.
Po powrocie Nutella w bułkach i do łóżek. Jutro czeka nas ciężki dzień.

Sobota 20 sierpnia 2005 - Święto bieszczadzkiego błota
Ustrzyki Dolne - Cisna - 74km.
ETAP: 7:06:07 - 42. miejsce w kategorii Men.


Wstajemy dość wcześnie. Na śniadanie łykamy po torbie ryżu ze śmietaną, bananami i po dwie bułki z nutellą. Jestem pełny. Jedziemy na start, zdajemy plecaki do DHLa i podjeżdżamy do logowania. Jakiś koleś strasznie bredzi przez nagłośnienie. Wkoło nas pełno kolorowych cyborgów. Punktualnie o g. 10 cały peleton - ok. 350 osób - rusza z kopyta. Po kilkudziesięciu metrach skręcamy ostro w prawo i łąką wjeżdżamy pod górę. Po kilkudziesięciu metrach zaczyna się błoto. Bieszczadzkie błoto. Z rowerami na plecach, lub pchając je pod górę wspinamy się na Gramadzyń - 654m.n.p.m. Cały czas ostro pod górę w błocie po łydkę. Idąc, myślę sobie, że jeśli tak ma wyglądać cała TC to ja tego nie przeżyję. Odzywa się kolka. Za dużo zjadłem. Na szczycie sędzia z dziurkaczem zalicza nam pierwszy punkt kontrolny, po czym zaczynamy zjeżdżać w dół. Oczywiście źle. Gubiąc się tracimy jakieś 15 minut. Zjeżdżamy do miejscowości Równia po czym zaczynamy wspinaczkę pod Żukow (750m.n.p.m.). Błoto nie odpuszcza. Zakleja wszystko. Nie widzę swoich butów. Prowadząc rower tworzy się efekt bałwana. Błoto nawija się na opony i koła przestają się kręcić. Rower zaczyna ważyć chyba więcej ode mnie. Wszyscy zatrzymują się co chwila aby oczyścić rower na tyle aby dało się pchać lub jechać dalej. Do Teleśnicy Oszwarowej zjeżdżamy po ok. 2 godzinach od startu. Tempo ok. 6km/h. Ciągniemy cały czas niebieskim szlakiem pieszym. Pot zalewa mi oczy. Tętno takie że boje się patrzeć na pulsometr. Coś mi się wydaje, że umrę gdzieś po drodze i znajdą tylko kości obgryzione przez niedźwiedzie. Zaliczamy drugi punkt na szczycie Łabiska (675m.n.p.m.) po czym zjeżdżamy w dół wsi Polana. Gdy wyjeżdżamy z lasu rozciąga się przed nami piękny widok na Zatokę Potoku Czarnego Jeziora Solińskiego. Tuż przed trzecim punktem kontrolnym na którym znajduje się bufet siłując się z manetką urywam hak przerzutki. Błoto zakleja wszystko w taki sposób, że mimo uszczelnionych markowych pancerzy napęd praktycznie przestaje działać. Wymieniam w biegu hak na zapasowy (jedyny jaki jeszcze posiadam a przede mną ok. 400 km). Na punkcie najadam się pomarańczy, zalewam bidon izotonikiem i jedziemy dalej. Od bufetu zaczynają się wczasy. Szuter, asfalt. Kobi zaczyna odstawać. Bolą go plecy. Na zjazdach nie mogę się skupić bo muszę uważać aby go nie zgubić. Zjeżdża na luzie zamiast dokręcać a szutrówki są bajecznie proste technicznie. Można spokojnie jechać 60 km/h. Na podjeździe spotykamy zespół z Bukowiny Tatrzańskiej jadący na ciężkim sprzęcie. Jeden z nich jest mocno wycieńczony. Kolega z zespołu pcha go ręką pod górę. Dzielimy się z nimi batonami musli z nadzieją że choć trochę pomoże. Zaliczamy 4 punkt i 5 z którego zawracają nas na asfalt. Jesteśmy bardzo zmęczeni. Dojeżdżamy do Cisnej po 7:06:07, co daje nam 42 miejsce w kategorii MEN. Prysznic w lodowatej wodzie, mycie rowerów, kluski i spać. Więcej nie pamiętam.



 


 

Niedziela, 21 sierpnia - Anioły Duszatyna.
Cisna-Wisłok Wielki - 49km.
ETAP: 5:50:07 - 50 miejsce w kategorii Men.

Etap, którego najbardziej się boję - niesłusznie jak się później okazuje. Wstajemy dość wcześnie. Na śniadanie wcinamy bułki z nutellą. Zorganizowanie się do następnego etapu idzie nam dość szybko. Wystąpiły tylko drobne problemy natury fizycznej. Po pierwsze - spora kolejka do klopa uniemożliwia Kobiemu szybkie zrzucenie zbędnych gramów i wyrównanie ciśnienia atmosferycznego w jelitach (na szczęście rozegrał to strategią godną Kasparowa i udało się nie stracić cennych minut). Po drugie - zmęczenie i moja obtarta...kanapa. Zastanawiałem się, czy dam radę tak 7 dni, skoro ona już ledwie żyję. Uzupełniliśmy płyny i na start. Ruszyliśmy z Cisnej szosą na Baligród odbijając po kilkuset metrach na czerwony szlak. Gdy podjechaliśmy pod górkę ścieżką kilkadziesiąt metrów oniemiałem. Przed nami ostre podejście pod wyciągiem na górę. W tym miejscu dowiedziałem się że "kur#wa" po czesku brzmi podobnie. Każdy kto zadzierał głowę aby zobaczyć szczyt wypowiadał podobne sentencje. Różne przekleństwa w różnych językach. Ale cóż. Nie ma przebacz, dymamy pod górę. Na szczęście błoto nie było zbyt głębokie i dało się iść. Powoli, więcej idąc niż jadąc, docieramy do 1 punktu kontrolnego. Organizatorzy zamienili dziurkacze na kartki i długopisy co dało pozytywne efekty. Przez Wołosań (1071m.n.p.m.) docieramy na Przełęcz Żebrak. Standardowe tankowanie na 2 PK, zlokalizowanym właśnie w tym miejscu, zajmuje nam jakieś 8-10min. Ruszamy pod Chryszczatą (997m.n.p.m.) napompowani isostarem jak cysterny. Okazuje się, że to, czego najbardziej się obawiałem, nie jest takie straszne. Większość tego odcinka pokonuję w siodle wkręcając powoli młyneczkiem na największe stromizny. Wiedziałem, że ze szczytu do Duszatyna będzie prowadził mnie rewelacyjny, techniczny zjazd. Dwa lata wcześniej byłem tam pieszo. Zapinam więc blat i zjeżdżam w dół. W połowie zjazdu nie mogę już nacisnąć klamki przedniego hamulca. Płyn hamulcowy zagotował się. Zjeżdżam mimo to jakoś dalej, odpuszczając trochę przedni i bardziej ryzykując. Ze mną zjeżdża 3 podobnych zawodników. Wyprzedzamy kilka teamów, które sprowadzają ten odcinek. Skupiony nie zauważam, że zgubiłem Kobiego. Czekam. Pytam pierwszy mijający mnie zespół czy go nie widzieli z obawy czy gdzieś się nie rozwalił. Od razu dowiaduję się, że on również prowadzi rower. Kręgosłup i krótka amortyzacja nie pozwala mu zjeżdżać. Do Komańczy zjeżdżamy razem z zespołem odzianym w teamowe stroje Meridy. Po 4 punkcie kontrolnym jedziemy dalej trasą sugerowaną na mapie przez organizatora. Błąd! Dwie i pół godziny brniemy w bagnie przez Las Telehiwki na Wachałowy Wierch, za którym mamy 5 PK. Później już tylko zjazd szybką szeroką szutrówką do Wisłoka. Na pełnej prędkości bierzemy jakieś dwie ogromne kałuże błota przez co nie ma na mnie suchej nitki. Meta. W bazie okazuje się, że stara szkoła, wyposażona w hydrofor, nie posiada takiej wydajności wodnej, jaka jest wymagana do umycia prawie 300 rowerów i tyluż uwalonych w bagnie rowerzystów. Nie mówiąc już o praniu, czy potrzebach fizjologicznych. No cóż - Bieszczady. Kto nie był, ten się nie spodziewał. Myję się w potoku, pokazując gołe dupsko całemu światu. Po opłukaniu się, widzę że tak samo robi już z 50 osób. Woda była dość ciepła - nie miała chyba więcej niż 3'C ;). Do spania, ku mojej uciesze wybieramy namiot. W końcu się wyśpię. Na polu namiotowym dostaję garść talku dla dzieci, który ratuje mój tyłek, bo po tym etapie odparzenia zamieniły się w wielkie, cieknące obtarcia. Ten talk był chyba jednym z większych moich skarbów. Po odprawię gubię gdzieś portfel ze wszystkim co ważne. Kasa, dokumenty, karty. Zgłaszam to organizatorom. Momentalnie zlatują się wszyscy z jakimiś halogenami i szukają go w miejscach, gdzie mógł się zapodziać. Po jakichś 20 minutach zrezygnowany idę do namiotu sprawdzić czy go tam nie ma i znajduję go pod plecakiem. Wracam wystraszony, że mnie zlinczują za fałszywy alarm, ale każdy z ekipy uśmiechnięty przybija mi grabę i idzie do swoich zajęć. Opadła mi szczęka. Wieczorem decydujemy się na kiełbaskę z grilla i browarek w gronie zawodników. Właściciel sklepu zarobił tej nocy chyba tyle co przez cały rok.



 


 

Poniedziałek, 22 sierpnia - Zagubieni w czasie i przestrzeni.
Wisłok Wielki-Krępna - 63km.
ETAP: 6:40:52 - 114 miejsce w kategorii Men
Klasyfikacja generalna: 19:31:06 - 64 miejsce w kategorii Men

Ranek. Witają nas zapchane kible i kolejka do nich jak za czasów sprzed rewolucji. Pamiętam, że stałem w takiej z babcią po cukier. Z namiotu wychodzimy kilka minut po ósmej z obawy że Woodi (klawy koleś z ekipy organizatorów) będzie nas łomotał po plecach urwaną z roweru korbą. Po wyciągnięciu z magazynu sprzętu okazuje się że napęd jest koloru dojrzałej pomarańczy. Myjka ciśnieniowa nie służy rowerom. Niestety nie chce nam się z ich myciem babrać inaczej. Po wyczyszczeniu, nasmarowaniu i wyregulowaniu tej kupy aluminium przez serwis SKI TEAM zaczyna w końcu coś działać. Na wieczornej odprawie dowiedzieliśmy się o likwidacji jednego z PK, więc obmyślamy swoją strategię. Przy starcie ma miejsce śmieszne zjawisko. Pół peletonu wyjeżdżając, ze szkoły jedzie w prawo na Komańczę, a połowa na Jaśliska. Cóż, w końcu to rajd na orientację. Wybieramy wariant drugi obawiając się błota. Ciągniemy szosą, zjeżdżając w Mieszczańcu na kamienistą szutrówkę. Jedziemy zielonym szlakiem. Po ok. 9km mamy zjechać na niebieski szlak pieszy aby po 3 km dostać się do granicy polsko-słowackiej na której znajduje się 1 PK. Niestety szlak ten odbijał na zjeździe i mijamy go na dużej prędkości, nic nie podejrzewając. Budzimy się dopiero po jakichś 15km (!!!) już na szosie. Ten odcinek był bardzo szybki. Prędkość w zasadzie nie schodziła poniżej 40km/h a momentami podchodziła pod 60km/h. Wracamy z minami grobowymi. W zasadzie teraz jest już po etapie. Gigantyczna dwugodzinna strata, bo tyle czasu kosztuje nas objazd. Organizator nie pozwolił nam podjeżdżać pod prąd z obawy przed wypadkiem. Szybkie, kręte szutry, którymi podjeżdżalibyśmy pod prąd, niestety stwarzały takie ryzyko. Wracamy szosą do Mieszczańca i robimy całe kółko jeszcze raz. 25km w plecy. Sporo tracimy jadąc uważnie aby nie przegapić szlaku. Z nami zgubiło się tam kilkanaście drużyn, więc nie jedziemy sami. Jedzie z nami również team czeski, w którym jeden z zawodników ma źle ustawiony lub uszkodzony tylny tłumik i buja się jak na huśtawce, gadając coś pod nosem. Podejście do 1PK oczywiście jest już rozjeżdżone na amen. Błoto po łydkę, więc idziemy te 3km z buta. Następnie ponowny zjazd do Jaślisk i szutrem do Lipowca. Po drodze Kobi alarmuje że jego amortyzator przestaje działać. Potężne luzy na goleniach nie napawają go optymizmem. Suntour za 300 zł to porażka. Niestety, wszystko kosztuje. Wybierając się na TC nie należy oszczędzać na sprzęcie. Tani amortyzator rozlatuje się tam po kilku etapach. Chyba lepiej jechać na sztywnym. W Lipowcu szukamy żółtego końskiego szlaku. Towarzyszy nam jeszcze jeden zespół. Znajdujemy ścieżkę ale nie ma na niej znaków. Są za to ślady markowych opon więc ktoś tędy jechał. Zmęczeni nie wytrzymujemy tempa podejścia naszych towarzyszy i idziemy sami. Za chwilę ścieżka się urywa. Wyciągam kompas i mapę. Dochodzi inny zespół (stroje winterfresh). Idziemy razem na azymut przez dziki bieszczadzki las. Cały czas się coś nie zgadza. W końcu znajdujemy jeszcze kilka innych zespołów. Po przejściu kilku, a może nawet kilkunastu dobrych kilometrów decydujemy wspólnie, że zamiast błądzić zjeżdżamy pierwszą ścieżką w dół do cywilizacji aby jakoś ustalić swoją pozycję na mapie. Trafiamy na dom, który pamięta z pewnością jeszcze czasy rozbiorów. Wychodzi jakiś starszy człowiek i kieruje nas w dobrą stronę. Na szczęście do punktu z tego miejsca jest tylko kilka kilometrów tyle, że trzeba się cofnąć. Nasza strata jest już dramatyczna. Zastanawiam się czy dojedziemy w limicie. Zaliczamy 3 PK i po dalszych 8 km dziurawą drogą 4 PK na którym jest bufet. Na liczniku mam już 81km. Od dziewczyn obsługujących punkt żywieniowy dowiadujemy się że jesteśmy jednymi z ostatnich zespołów. Ruszamy dalej. Niestety awaria. Tym razem nie sprzęt. Michał oznajmia że brak mu prądu. Powoli, pniemy się pod górę a później szutrem w dół. Odjeżdżam partnerowi na parę metrów licząc, że odbędzie ze sobą poważną rozmowę w cztery oczy. Jadąc z przodu, oglądam się za siebie i bardzo delikatnie zwiększam tempo. Skutkuje. Po drodze do wsi Polany zaliczmy na pełnej prędkości water splash'a przez duży potok przy którym przyczaił się jakiś miłośnik fotografii. Tego zdjęcia pewnie nigdy nie ujrzę. Za nami jedzie chyba ostatni zespół. Robimy drafting w którym spełniam rolę lokomotywy i dojeżdżamy do mety w Krępnej. Na liczniku równa setka. Po tym etapie czuję się o dziwo bardzo dobrze. Dupsko boli, ale zauważam, że z etapu na etap szybciej się regeneruję. Nagrodą za dojazd do mety jest już wolny od kolejki specjalny namiot firmy GORE-TEX służący za prysznic i po raz pierwszy ciepła woda. Zaliczamy miejscową knajpę. Wcinam boski żurek z jajem i fasolkę po bretońsku, popijając tymbarkami. Kolejny raz mieszkamy w namiocie. Usypiamy utuleni zapachem Ben-gaya.


 


 

Wtorek - 23 sierpnia - W bryzgach beskidzkiego błota.
Krępna-Krynica Zdrój - 74km
ETAP: 4:53:27 - 36 miejsce w kategorii Men.
Klasyfikacja generalna - 24:32:33 - 56 miejsce w kategorii Men.


Pobudka jak zwykle w granicach 6 rano. Szybkie pakowanie, kupa i na śniadanie musli z mlekiem. Smarowanie rowerów odbyło się wczoraj wieczorem więc mamy godzinę byczenia. W zespole raczej kiepska atmosfera. Co chwila boczymy się o coś na siebie. Na pół godziny przed startem, podczas logowania chipów zaczyna padać. W zasadzie to lać. Ubieram kurtkę licząc że mnie trochę ochroni przed przemoknięciem do suchej nitki. Widać, że wszyscy klepią zdrowaśki aby do startu przestało. I przestaje. Na 3 minuty. Startujemy w kompletnej ulewie. Nie przestaje padać do godziny 15. Raz jest to tylko ulewa a raz oberwanie chmury. Co prawda interpretacja intensywności przekłamana jest przez chlapiące spod kół strugi błota i wody, więc normalni ludzie mogli to widzieć inaczej. Faktem jest, że po 500m byłem kompletnie mokry. Po 1 km było mi już wszystko jedno. Jedziemy asfaltem nie remontowanym chyba od czasów narodzin Mieszka I. Dziury takie, że - jak mówił na odprawie Marcin Rygielski - można kąpać dzieci. Trzeba omijać je bardzo gwałtownymi manewrami. Kobi łapie gumę po 3 km. Zmienia ją jak podczas wyścigu F1 ale mimo to wszyscy już pojechali. Pomagamy jeszcze jednemu zawodnikowi (był sam, partnera wcięło) który łapie kapcia 100 m dalej i przemy do przodu. Pada coraz bardziej. Prędkość nie schodzi poniżej 35km/h, mijamy kilka ekip, jadącą R-kę zamykającą peleton i zbierającą zwłoki zawodników. Tempo coraz mocniejsze z kilometra na kilometr. Przy 40km/h łapię powietrze w taki sposób, aby nie utopić się w bryzgającej spod przedniego kapcia wodzie. Nadrabiamy stratę. Na zjeździe nie zauważam 1 PK ale na szczęście spisują nas w locie. Do 2 PK dojeżdżamy przez las szutrową drogą na której pancerze zapychają mi się wrednym beskidzkim błotem. Działa tylko kilka przełożeń. Za 2 PK w miejscowości Zdynia wylatujemy na asfalt na którym łapiemy kreskę za jakimś autobusem. Bardzo ryzykując wypadek rozpędzamy się do 72km/h. Co prawda ta idylla trwa jedynie jakieś 600m. Później razem z dogonionym austriackim mixem jedziemy do bufetu, znajdującego się we wsi Regietów Niżny. Zimno, wietrzno i przeraźliwie mokro. Za długo zamarudziliśmy na bufecie, marznąc straszliwie. Jest jakieś 16'C. Asfaltem dojeżdżamy do wsi Skwirtne i szlakiem wpadamy na 4 PK. Następnie asfaltami jedziemy w grupie ok. 5 zespołów. Atmosfera grobowa. Wszyscy bardzo, bardzo wyczerpani, przemoczeni i wychłodzeni. Jakieś 20km przed metą spotykamy zespół w którym jeden z zawodników jedzie na gołej obręczy w tylnym kole. Pełen podziw i szacunek. Po jakichś wrednych dziurach wspinamy się na szczyt gdzie znajduje się 5PK. Na punkcie Marcin Rygielski ostrzega, że asfaltowy zjazd jest bardzo szybki i jest ślisko. Kobi pierwszy bo ja wyczerpany, jadę zachowując czujność i ściskając hamulce. Po kilku zakrętach widzę że przyczepność jest jednak nie najgorsza. Odpuszczam klamki. Nagle robi się stromo. Licznik pokazuje 63km/h. Zaczyna się łuk w prawo, który progresywnie zamyka się w ostry zakręt o 90'. Łapię za hamulce. Jęk mokrych tarcz i nic się nie dzieje. Czas zwolnił tak ,że każdy ułamek sekundy staje się minutą. Pobocze, krzaki i uderzenie w głowę, nogi i prawy bark. Otwieram oczy i ciemność. Daszek od kasku mam na nosie. Ktoś krzyczy z góry, a w zasadzie to z dołu czy żyję. Odpowiadam. Drugie pytanie - jesteś cały? Ruszam się. Wszystkie kończyny odpowiadają na sygnały mózgu więc chyba spoko. Pytanie trzecie - uda Ci się wyjść? - Wyjść? Przecież ten ktoś jest na dole. Okazuje się, że to ja wiszę na jakichś krzakach 3m poniżej drogi i kilkanaście centymetrów od stromego brzegu potoku. Gdybym tam poleciał, skończyłoby się bardzo źle. Wychodzę stamtąd chyba kilka minut. Jestem w ciężkim szoku. Podwijam nogawki i ulga. Dwie spore bruzdy w nodze ale szycia chyba nie będzie. Zjeżdżam w dół. Widzę, że Kobi czeka. Niestety zanim zdołam podjechać, odjeżdża. Z cieknącą nogą dojeżdżam do mety w Krynicy. Rzucam rower i idę pod prysznic. Gorąca woda. Ulga. Pod prysznicem dowiaduje się, że na tym zakręcie było jeszcze kilka wypadków. Jeden z kolegów rozciął poważnie nogę a drugi (pozdrawiam obu panów) jest w stanie ciężkim. Miałem duże szczęście. Po umyciu się zmieniam Kobiego w kolejce do myjki rowerowej. Gdy myję rowery na metę wjeżdża zawodnik jadący bez opony, którego mijaliśmy jakieś 20km od mety. Po południu idziemy na pizzę. W Krynicy jest wspaniała knajpa przy głównym deptaku - "Zielona Górka". Góralska muzyka i najlepsza pizza świata z kiełbasą wiejską i czosnkiem, oraz śliczna kelnerka, której wycinamy numer rodem z filmu "Cztery pokoje" Quentina Tarantino.

Numer z tasakiem:
- Przepraszam, czy możemy prosić o ostry tasak i deseczkę??
- yyyy, a do czego to panom?
- bo założyłem się z kolegą że ta pizza jest najlepsza na świecie - jeśli on stwierdzi że nie, to odrąbie mi małego palca.
- to ja przyniosę…chwileczkę.
Zatkało nas. Skończyło się na tym, że to Pani nas zagięła, a nie my ją. Kupa śmiechu.

Kobi oznajmia mi, że dalej nie jedzie, bo bolą go plecy. Próbowałem go jeszcze przekonać, że lekarz, że maści, że będzie dobrze. Nie udało się. Od jutra miałem jechać jako nowy team poza klasyfikacją. Byłem załamany. Najtrudniejszy ponoć etap miałem jechać z obcym zawodnikiem i to poza oficjalną klasyfikacją. Miałem nadzieję, że chociaż zostanie i pomoże mi przy sprzęcie. On decyduje jednak, że wraca do domu pokazać w domu zdjęcia jaki to miał ubłocony rower. Jestem bezgranicznie wściekły.
Wieczorem poznałem Marka i Marcina z M & MS i jedyny kobiecy zespół - Ewę i Sylwie, ("Supermenki") który dojechał do mety - i to w jakim stylu! Tytanowe dziewczyny. Pomogłem się im jakoś ulokować i pomaszerowałem na odprawę na której Marcin straszył okrutnie zjazdami, połamanymi drzewami, różnicą wzniesień itp.

Zrobiłem pranie, oddałem rower do serwisu zlecając wymianę linek i pancerzy. Rower został przygotowany i posmarowany, więc rano nie musiałem się względnie spieszyć. Ze względu na czekający nas ciężki etap - 2600m przewyższenia - start tego dnia odbył się o 8 rano.



 


 

Środa - 24 sierpnia - Grzbietami Beskidu.
Krynica-Krościenko - 64km
Poza klasyfikacją.


Pobudka o 5 rano. Wcisnąłem w siebie bułki, które Kobi przyniósł ze sklepu wieczorem. Poranne czynności przygotowujące do startu szły sprawnie. Pranie nie wyschło. Suszarka pożyczona od Sylwii podsuszyła mojego pampersa i dzięki temu mocno podniosło mi się morale. Jak niewiele czasem trzeba. Znalazłem Mikołaja - mojego nowego partnera. Obgadaliśmy prostą strategie polegającą na spokojnym "byle dojechać". W końcu i tak jedziemy poza listą. Po starcie nastąpił honorowy przejazd przez Krynicę. Dopiero pod Jaworzynę mieliśmy ruszyć na ostro. Jadąc ulicami Krynicy powoli i delikatnie mijaliśmy zespoły pnąc się pod górę. Mikołaj podawał tempo. Gdy podjechaliśmy pod Jaworzynę byliśmy w środku stawki. Cały podjazd na szczyt zrobiliśmy w siodle, wkręcając młyneczkiem i wyprzedzając idące "z trepka" zespoły. Pod szczytem pojechaliśmy szlakiem zamiast stokiem, dzięki czemu nie trzeba było wpychać roweru na piechotę. Spokojnie wjechaliśmy na 1 PK, który znajdował się przy schronisku. Do drugiego punktu prowadził przejezdny prosty technicznie szlak. Wczasy. Za 2 PK skręciliśmy na żółty szlak pieszy. Niebieski był nieprzejezdny. Powalone drzewa uniemożliwiały szybki zjazd i groziły wypadkiem. Szlak żółty okazał się bardzo, bardzo szybki. Piorunujący, kamienisty zjazd wyrywał kierownicę z rąk i zamykał co chwila mojego bombera. Zjeżdżaliśmy, jakby nikt na nas w domach nie czekał. Ale Miki miał dopiero 19 lat, a ja mam rybki. Gdy wyskoczyliśmy z lasu okazało się że coś nie tak jest z moim napędem. Łańcuch był powykręcany we wszystkie strony i poplątany. Jakim cudem? Ano takim, że nie zapiąłem go na blat, a z tyłu zjechałem na najmniejszy tryb kasety. No i podczas szaleńczego pędu po kamieniach jak telewizory wisiał sobie luźno bo przerzutka nie była w stanie go napiąć. Powywracało go straszliwie. Myślę sobie, że będę się teraz turlał z buta psując Mikemu całą imprezę. Na szczęście cudem udaje nam się go doprowadzić do porządku. Mój napęd już nigdy nie działał dobrze. Łańcuch zakleszczał się a poszczególne biegi trzeba było wbijać na wyczucie. Miki jednak dziarsko zawsze służył mi fachową pomocą. Zjeżdżamy do Piwnicznej, gdzie znajduje się 3PK i bufet. Kilka minut za nami podjeżdża zespół, w którym jeden z zawodników ma koło prawie nie mieszczące się w ramie. Pożyczamy im klucz do szprych i trochę pomagając, trochę kibicując prostujemy koło na tyle, że da się jechać. Z hamowaniem gorzej, ale jakoś się doturlają. Za punktem czeka na nas ostry podjazd po płytach "nerkotłukach", a później "trepek" pod górę wąską ścieżką. Jest za stromo i za technicznie podczas gdy jesteśmy już lekko zmęczeni. Tu okazuje się dlaczego Marcin tak straszył. Masa długich i stromych podjeść daje mocno w kość. A ściślej w łydki. Pokonujemy jakoś Wielki Rogacz (1162m.n.p.m.) upajając się cały czas wspaniałymi widokami. Za szczytem spotykamy zespół jadący na ciężkich freeride'owych fullach. Okazuje się, że to Ci tytani, których spotkaliśmy z Kobim na I etapie. Jeden z nich miał wtedy kryzys i karmiliśmy ich batonami musli, dzięki którym - jak oznajmili - dojechali do mety w Cisnej. Zawarliśmy bliższą znajomość, ponieważ chłopaki mieli w głowach GPS i ich nawigacja była bezbłędna. Objechaliśmy szczyt Radziejowej i dotarliśmy do 4 PK. Następnie wtoczyliśmy swoje mocno już obolałe kości na Złomisty Wierch (1226m. n.p.m.) i Przechybę. Stamtąd asfaltem w dół i ścieżką do czerwonego szlaku. Na wspomnianym asfalcie zdarzyło mi się to samo, co na zjeździe w Krynicy. Na szczęście obyło się bez dachowania. Tylko prędkość była większa, bo prawie 70km/h. Uznałem to za ostrzeżenie od Boga i postanowiłem jednak jechać ostrożniej na zjazdach. W końcu mam rybki i wypadałoby dojechać do mety. Na którymś z kolei zjeździe Sfagry Team pojechał tak ostro, że na sztywniakach nie daliśmy rady im dotrzymać kroku. Prędzej połamałbym rower. Spotkaliśmy ich dopiero pod ostatnim podejściem. Bardzo ciężkim zresztą. Moje nogi skutecznie kłóciły się z moim mózgiem i więcej czasu spędzałem na rozdzielaniu rozjuszonych na siebie części mojego organizmu, niż na wchodzeniu pod górę. Na szczycie ostatni punkt kontrolny i zjazd do Krościenka. Bardzo szybki zjazd. Zapominając o ostrzeżeniu "z góry" daliśmy czadu. Smród palonych okładzin hamulcowych jest poezją dla mojego nosa. Minęliśmy ok. 10 zespołów. Po dojechaniu do mety udałem się szybciutko do szkoły gdzie zaplanowany był nocleg. Okazało się, że jestem pierwszy! Rozłożyłem bety na sali gimnastycznej i doczołgałem się do prysznica. Okazało się że pryszniców jest kilka i wszystkie wolne. Zająłem strategiczną pozycję pod gorącą wodą. Pół godziny! Najdłuższy prysznic jaki brałem tak poprawił mi humor, że do bazy wracałem z miną od ucha do ucha. W bazie opędzlowałem rewelacyjny bigos i popijając piwko ustawiłem rumaka w kolejce do myjki. Przede mną stały rowery Ewy, Sylwii, Marka i Marcina. Przyjechali jakąś godzinę po mnie. Jestem pełen podziwu dla tych małych kobietek. Małych, ale jakże twardych. Każda z nich twardsza jest od większości facetów, jakich znam. Cały czas z uśmiechem na ustach, uwalone w błocie, poobijane parły do mety etap po etapie. Pełen podziw i szacunek. Szczerze mówiąc, ostatnie dni wyścigu, spędzone w ich pobliżu bardzo mi pomogły. Gdy psycha mówiła, że trzeba odpuścić wystarczyło popatrzeć na ich uśmiechnięte buzie i chciało się jechać dalej. Stojąc w kolejce do myjki obserwowałem jak jeden z zawodników rozbiera swojego połamanego kompozytowego Gianta. Na szczęście miał na tyle kasy że z mety wymienił ramę na nowego aluminiowego Gary Fisher'a przyodziewając go jeszcze w również nowiutkiego Bombera z najwyższej półki. Cóż, jak widać dla niektórych wydatek 3-4 tysięcy nie jest problemem. Oby szczęście nadal im sprzyjało. Udaję się do naszej R-ki gdzie doktorki sklejają mi nogę. Okazuje się, że rozmoczona długim gorącym prysznicem rana otwiera się prawie na całej długości. Siniak jest prawie czarny. Pan doktor czyści, smaruje i jakby skleja ranę czymś dziwnym. Mówi, że powinno wytrzymać powrót do szkoły ale on by nie ryzykował jazdy. Tyle, że to ma wytrzymać jeszcze 2 etapy. Wzmacniam więc sprawę plastrami z opatrunkiem z nadzieją że rana się nie rozejdzie na amen. Przy myjce spotkała mnie niemiła przygoda. Jako że Ewa, Sylwia, Marcin i Marek akurat się myli, gdy kolejka doszła do nich zabrałem się za mycie rowerów. Lał deszcz. Po umyciu trzeciego roweru gdy odkładałem go na bok aby wziąć następny, jeden z zawodników wygarnął mi że on nie będzie czekał i zabrał mi myjkę ładując się bez kolejki. To był pierwszy i ostatni przypadek chamstwa, na jaki natrafiłem. Pozdrawiam kolegę.

Tuż przed odprawą na metę zjechali ostatni zawodnicy w asyście naszych pilotów na motocyklach. Jeden z nich złamał ramę ale skleił ją szarą, pakową taśmą na gada i dojechał do mety.

Na odprawie spotkała mnie miła niespodzianka. Ekipa od kwadratowego koła nominowała nas do nagrody fair play. Co więcej, gdy wróciłem do szkoły Ewa ulżyła mojemu stłuczonemu barkowi swoją maścią przeciwbólową i magicznymi dłońmi dokonała leczniczego masażu. Nie zapomnę jej tego na pewno bo bolało mnie cholernie. Kiedyś się odwdzięczę. Po załadowaniu zwłok do pierdziwora urwał mi się film… wyczerpanie organizmu dało o sobie znać.


 


 

Czwartek - 25 sierpnia -
Widzę ciemność, podstawa to oddychać i nie iść w stronę światła. Krościenko-Rabka - 54km
Poza klasyfikacją.


Budzę się ok. 5:30. Czuję się cholernie źle. Nie chodzi o ból barku, stłuczonego uda czy obtartą do krwi tylną część mojego body. Nie mogę się podnieść, a nawet ruszyć ręką. Ktoś wyłączył elektrownie. Czuję też ostrą gorączkę, boli mnie brzuch. Postanawiam dziś poleżeć trochę dłużej. Odbywam ze sobą kolejną długą rozmowę i po jakiejś godzinie udaje mi się podnieść. Udaje się na kibel. Kolejny sukces. Może nie będzie jednak tak źle? Przesuwam coraz dalej granice własnej wytrzymałości i wmawiam sobie że muszę dojechać jeszcze te dwa pozostałe etapy. Trzeba ruszyć obolałe cielsko, spakować się i udać się na start.

Perspektywa targania 20kg plecaka przez 800m do DHL-a nie podnosi mnie jednak na duchu. Na szczęście Paweł - z ekipy organizatorów - własnym samochodem podwozi bety na miejsce. Sam nie mogłem nawet podnieść tego plecaka. Po zjedzeniu śniadania poczułem się jeszcze gorzej. Czuje że to już koniec. Po chwili siedzenia na krawężniku i użalania się nad sobą, pożyczam jednak FinishLine i zabieram się za smarowanie roweru. Jest cały zardzewiały, ponieważ wczoraj znowu nie zabezpieczyłem napędu po umyciu go wysokociśnieniową myjką. Siadam jakimś cudem na rower i jadę w stronę bazy. Mój pulsometr pokazuje 168. Takie tętno mam zwykle na mocnym podjeździe w terenie. Coś jest nie tak. Cały ranek to jedna wielka walka ze sobą. Po drodze kupuję litrowy pomidorowy sok i wlewam go w siebie na siłę. Może czegoś mi brakuje. O dziwo pomaga. Po ok. 25 minutach serce się uspokaja - chyba znaczy to że brakowało potasu. Gorączka jakby odpuszcza. Tylko ból pozostaje. Zalewam bukłak, i butelki po isostarach wodą. Do bidonu ktoś leje mi skondensowane izotoniki Maxima. Wymieniam jeszcze klocki hamulcowe bo stare kończą się poprzedniego dnia na kilka metrów przed metą. Oznajmiam przy logowaniu Mikołajowi że źle się czuję i postanawiamy jechać rekreacyjnie robiąc zdjęcia. Minutę przed startem Woodi ogłasza, że Sylwia i Ewa poszukują klocków do mechanicznej tarczówki shimano deore. W duchu mam nadzieje że ktoś te klocki wygrzebie i jak się później okazuje, ma je Grzesiu ze Starachowic. Chłopak podobno targał ze sobą w plecaku prawie cały zapasowy rower. Dziewczyny wyruszają ze stratą 20min do peletonu. Podczas startu, prowadzący w klasyfikacji generalnej zespół Kelles Team łapie gumę. Kiedy wszyscy wyjeżdżają z parkingu, Mirek Bieniasz pompuje oponę w dzikim tempie. Po kilkuset metrach przejazdu honorowego przez Krościenko ruszamy na ostro szlakiem pod Lubań. Na ostro tym razem znaczy z buta. Po drodze mija nas Kelly's Team grzejąc z blatu na stojąco. To jacyś nadludzie. W ślimaczym tempie pokonujemy kolejne wzniesienia raz w siodle, raz pchając rowery. Jestem kompletnie odłączony od dostaw energii - jakbym nie zapłacił rachunku. Wpycham rower pod górę, zastanawiając się czy w ogóle dojadę do bufetu. Po drodze na Lubań pokonujemy kilka konkretnych podejść. Mikołaj ma kilkakrotnie więcej energii niż ja. Mam wyrzuty, że go hamuje, ale nogi za nic w świecie nie chcą zwiększyć tempa. Na którymś z podejść Mikołaj odskakuje do przodu. Na szczęście, bo akurat robi mi się niedobrze i zwracam w krzakach całe śniadanie. Świat wiruje - błędnik szaleje. Dochodzę powoli do czekającego na wypłaszczeniu Mikołaja. Robimy bufet. Wcinam trzy batony obficie popijając skondensowanym maximem i wodą. Postanawiam przeć dalej bez względu na wszystko. Po jakichś dwóch godzinach osiągamy Lubań - 1211m. n.p.m. Czas nagli. Zjeżdżamy w dół i pokonując kolejne wzniesienia, po ponad czterech godzinach docieramy do bufetu na Przełęczy Knurowskiej. Czuje się jakby lepiej ale jest już dobrze po godzinie 14. Wciskam w siebie jak najwięcej owoców i napełniam puste już pojemniki na płyny. Mikołaj ładuje do kieszeni ciastka. Zaczyna się ośmiokilometrowe podejście pod Turbacz (1310m.n.p.m.). Gorczańskie ścieżki są dość charakterystyczne. Nie są poprzecznie płaskie. Środkiem zawsze płynie woda wygrzebując gigantyczną bruzdę. Po czymś takim ciężko jechać pod górę, ponieważ na środku jest wieka dziura zapełniona kamieniami a boki są ostro pochylone tak, że koła zsuwają się w szczelinę. Prowadząc rower wykręcam sobie kostki na wszystkie strony. Docieramy do ostrego podejścia w lesie. Spotykamy kilka zespołów i razem żartujemy, że Marcin Rygielski za to podejście powinien zjechać z niego na rozpiętym składaku. Ten kilkusetmetrowy odcinek to zdecydowanie najbardziej dające mi w kość miejsce. Pewnie dlatego, że jestem totalnie wycieńczony. Na szczęście Mikołaj dba o mój humor, sypiąc dowcipami. W pewnym momencie nawet, biegiem zaczyna ścigać się z jednym z zawodników. Dla jaj oczywiście, ale uzmysławia mi to, jak mocny jest ten chłopak. Trafiła mu się kula u nogi. Jakimś cudem wchodzę z rowerem na górę i dalej jest już zdecydowanie łatwiej. Wmawiam sobie, że jeśli przeżyłem ten stromy kawałek to na pewno dotrę do Rabki. Po drodze spotykamy zespół Halo, Halo Franku. Grzesiek jest w stanie podobnym do mojego - tyle że bardzo boli go kręgosłup. Mimo wszystko twardziel idzie do góry i ani mu w głowie rezygnować. Michał pcha dwa rowery, zdejmując z biednego obolałego towarzysza spory ciężar. Obiecujemy sobie w Rabce wielką pizze i piwko. Momentami tylko ta perspektywa trzyma mnie przy życiu. Wjeżdżamy razem na Turbacz i przez straszliwe błoto przedzieramy się w stronę Starych Wierchów. Później już tylko w dół. Powoli odzyskuję siły na tyle, że swobodnie mogę zjeżdżać. Za Maciejową czeka na nas kapitalny zjazd na którym znowu mocno przesadzam mało się nie zabijając. Razem z Halo, Halo Franku zjeżdżamy do bazy. Staję w kolejce do myjki gdy pojawiają się Supermenki i M&MS. Michał kombinuje nocleg. Wkręcam się do nich na kwaterę i załatwiamy wszystkie poetapowe zajęcia we trzech. Jest szybciej i sprawniej. Wieczorkiem udajemy się na małe piwko i pizzę. Później już tylko sen.



 


 

Piątek, 26 sierpnia - Przechodzimy w nadświetlną - 103 km/h.
Rabka - Zakopane - 64km.
Poza klasyfikacją.


Pobudka o godzinie 7. Zbieramy bety, kupa, mycie i do bazy. Dostajemy limitowane koszulki TC. Halo, Halo Franku odstępują mi część swojego pakietowego śniadania. Kombinuję sobie jeszcze jedną porcję i po obfitym obżarstwie przystępujemy do reanimacji zardzewiałego sprzętu. Jako szmaty używam gazy wyproszonej z karetki obsługującej imprezę. Przed startem cała transcarpacka załoga poobijanych górali robi sobie jeszcze zdjęcie pod pomnikiem Mikołaja. Tak naprawdę nie do końca pod, bo część osób siedziała mu na głowie. Mnie trafiło się ramię. Po powrocie do bazy logujemy się do systemu i ruszamy. Przejazd honorowy jest dość długi. Na ostro startujemy dopiero w Rabie Wyżnej. Etap zaczyna się od czterokilometrowego podjazdu grubym brukiem. Sypią się przekleństwa, narzekanie na bolące hemoroidy, kręgosłupy i odparzone dupska. Na szczycie Michał opatruje jednego z Amerykanów, który rozbija lekko kolano. Po krótkim przejeździe ścieżką wpadamy znowu na asfalt. Bardzo szybkie zjazdy krętymi asfaltami Podhala przypominają mi o wypadku na zjeździe do Krynicy. Nie przekraczam więc 70km/h i ostro hamuję przed każdym zakrętem. Sugerowaną trasę zamieniliśmy na asfalty, na których Michał z Mikołajem robią nam (mnie i Grzesiowi) niezły tunel. Prędkość na płaskim i pod górę oscyluje w granicach 35-40km/h. W terenie robimy tylko kilka kilometrów podchodząc do 4PK na Ostryż (1023m. n.p.m.) w towarzstwie tubylców. Następnie zjeżdżamy do wsi Dzianisz i długim asfaltem wjeżdżamy na Gubałówkę. Na szczycie euforia. Wiadomo, że była to ostatnia góra Transcarpatii. Po zrobieniu kilku zdjęć podjeżdżamy na 5PK i po obniżeniu siodła zaczynam zjeżdżać w dół. Mikołaj poszedł pierwszy. Ja już w zasadzie nie mam hamulców więc jadę ostrożnie nie przekraczając 40 km/h. Po kilkudziesięciu metrach zjazdu słyszę z tylu krzyk. Z gigantyczną prędkością mija mnie ktoś na fullu. Nie zdążyłem nawet zobaczyć koloru koszulki. Mijający turysta pyta mnie co nam leją do bidonów. Fakt. Rowerzysta pędzący w dół z taką prędkością wygląda na samobójcę. W pewnym momencie moja przednia grimeca wymięka. Klamka dochodzi do kierownicy bez żadnego efektu. Jadę na samym tylnym. Zaczynam pompować lewą klamkę, może jednak coś się stanie. Hamulec ożywa. Zjeżdżam do mety. Euforia, szczęście, łzy. 7 dni największego wysiłku, jaki przeżyłem, dobiega końca. Polewam tarcze wodą z bukłaka. Ktoś pomaga mi piwem. Płyny padając na tarcze hamulca odparowują w ułamku sekundy, jakby ktoś polał rozgrzaną do czerwoności patelnię wodą. Na ziemię spada tylko kilka kropel. Wszyscy zawodnicy witani są przez tego samego wariata z mikrofonem, który nawijał na starcie w Ustrzykach. Kto by pomyślał, że w ogóle dojadę? W Krościenku szczerze w to wątpiłem. Podbiega do mnie jeden ze Sfagrów. To ten wariat minął mnie na ostatnim zjeździe. Jego licznik zamknął się na prędkości 103 km/h. Jeden z zawodników łamie na ostatnich metrach obojczyk. Mimo to z ręką i barkiem w opatrunku jest ze wszystkimi na mecie. W burzy oklasków dojeżdżają Halo, Halo Franku, Supermenki i M&MS. Michał z Grześkiem zapraszają mnie na do siebie na wieczorne gitarowanie. Idziemy więc zjeść i popić wszystko solidnie piwem. Dzwonię jeszcze do znajomych, którzy mi kibicowali, po czym idziemy po plecaki. Okazuje się że nocleg mamy kawał drogi od mety - na stadionie w Kościelisku. Idziemy więc poboczem. Tam spotyka nas przykra niespodzianka ze strony organizatorów. Mija nas terenowy Nissan podwożący plecaki i na znaki aby się zatrzymali machają nam nieładnie i odjeżdżają. Niestety, za kierownicą nie siedział ani Woodi ani Marcin ani Paweł. Musieliśmy na nocleg dotrzeć piechotą. W schronisku robię sobie szybki prysznic w chłodnej wodzie. Pakujemy się w samochód znajomych i jedziemy na imprezę i dekorację zwycięzców. Nie będę dokładnie opowiadał co tam się działo. Był pryskający szampan, łzy, kupa śmiechu, browar lał się dość mocnym strumieniem a kiełbasa, bigos i kaszanka odbijały mi się jeszcze w drodze do Kielc. Z dekoracji również nie wróciłem z pustymi rękami. "Dyplom za dojechanie do mety pomimo wszystkich przeciwności losu". Bardzo cenna pamiątka z pewnością zawiśnie gdzieś w domu.



 


 

Z gitarą i piórem, sierpniowym wieczorem

… Po powrocie z imprezy, Grzesiu złapał za wiesło i razem z Moniką i Kudłatym zagrali mi taki koncert że mało się nie popłakałem. Zmęczony, z zamkniętymi oczami wspominałem sobie stare dobre czasy włóczęgi po górach w rytm kultowych poezji śpiewanych. Usnąłem nie wiem dokładnie kiedy. Michał nad ranem pobiegł na Rysy. Ileż to trzeba mieć pary?! Rano spakowaliśmy się i po posileniu się namiastką śniadania za 8 zł (!!!), przy gitarze czekaliśmy na wesołego busa do Częstochowy. Zapakowałem rower na przyczepkę i w drogę. Z Częstochowy osobowym pociągiem doturlałem się do Kielc.

Konkluzja

Okazało się, że Transcarpatia to nie taki zwykły maraton. To bardziej ekstremalny wyścig na orientację z dużą ilością podejść. Sugerowana trasa poprowadzona jest często w bardzo trudnym terenie, jakiego na maratonach nie ujrzysz. Miała 441 km, ale ten kto był dobrym nawigatorem pojechał dłuższą lecz łatwiejszą drogą. Po zsumowaniu wszystkich etapów z których na kilku pojechaliśmy inaczej niż sugerował organizator lub też zabłądziliśmy, łącznie z rozgrzewkami i dojazdówkami do sklepów, noclegów itp. zrobiłem ok. 540km! Kluczową sprawą jest dobry trening na rowerze, pieszo, jak też trening ogólnorozwojowy wzmacniający kręgosłup i mięśnie grzbietu oraz właściwe odżywianie się przed i w trakcie imprezy. Jako, że nie wykupiłem pakietu żywnościowego i musiałem radzić sobie sam, popełniałem dużo błędów w tej materii. Pizza, piwo itp. nie są najlepszym pomysłem jeśli chcesz walczyć. Moje błędy zaowocowały potężnym kryzysem na 6 etapie oraz skrajnym wycieńczeniem organizmu. Teraz mogę sobie powiedzieć wprost - byłem zupełnie nieprzygotowany na taki wysiłek. Jeśli zamierzasz robić trasę sugerowaną, która jest najbardziej wymagająca technicznie i kondycyjnie, ale również najbardziej atrakcyjna wizualnie potrzebny jest dobry trening pieszy. Jeśli natomiast zamierzasz walczyć o miejsce na pudle musisz mieć oprócz kondycji totalnej (!), dobre przygotowanie nawigacyjne.

Wybierając się na tą imprezę trzeba być przygotowanym na kilka podstawowych rzeczy:

gigantyczne ilości lepkiego, zaklejającego wszystko błota,
długie, strome, trudne podejścia pieszo,
ciężkie warunki zakwaterowania i wszystkiego co z nim związane,
prowizoryczny serwis,
brak unikatowych części zapasowych,

Wiele osób bardzo narzekało na organizację imprezy. Wiadomo, zawszę się da coś poprawić, ale w moich oczach dzięki drobnym niedociągnięciom impreza nabierała tylko pożądanego, survivalowego charakteru. Bieszczady, jak wiadomo, są dzikie. Nikt nie będzie w stanie zapewnić Ci gorącej wody do mycia w sytuacji kiedy nie mają jej tubylcy. Infrastruktura techniczno sanitarna jest tam z reguły symboliczna i prowizoryczna. Nie należy się więc spodziewać, że po zjeździe z bieszczadzkiego etapu wszyscy wykąpią się w gorącej wodzie i dostaną wodne łóżka do spania. Zapchane kible to też norma i organizator mimo szczerych chęci może nie dać rady. Transcarpatia to impreza dla ludzi gór, przyzwyczajonych do spania w namiocie, mycia w zimnym strumieniu i rozmowy z matką naturą za najbliższym krzakiem. Jeśli tego nie zrozumiesz, zostań lepiej pod spódnicą mamy.

Co należy zabrać.

Góry są kapryśne. Pogoda zmienia się tam bardzo szybko. Opady deszczu powodują zwały błota które potrafią zakatować nasz sprzęt w ciągu jednego etapu. Na amen. W bazie dostępny jest serwis, który posiada podstawowe części, jednak o rzeczy unikatowe - jak hak przerzutki musisz zadbać sam. Ubrania. Ja zabrałem 2 pampersy licząc na dobrą pogodę i możliwość prania. Możliwość taka co prawda istnieje, lecz po zakończonym etapie, zmęczony, możesz nie być w stanie się do niego zmusić. Mnie się udało ale było to swego rodzaju katorgą. Weź to pod uwagę. Zamiast prać, możesz odpoczywać. Czas na Transcarpatii biegnie trochę szybciej. Po pierwszym etapie, mimo pampersa miałem już mocno obtartą skórę na tyłku. Pamiętaj o talku. Slipki zamień na bokserki. Po dojechaniu do mety moja lista rzeczy które należy zabrać definitywnie się zmieniła. Przedstawiam ją poniżej w wersji typu co TRZEBA ZABRAĆ NA PEWNO, aby uniknąć niepotrzebnych stresów i wrednych losowych awarii.

Narzędzia:
klucz do szprych,
komplet kluczy imbusowych,
małe poręczne szczypce-kombinerki

Części zapasowe:
dętki - szt. 3 - choć ja wróciłem na tym samym powietrzu co pojechałem. To chyba cud
łatki - zestaw,
klocki hamulcowe
V-breake - 1 komplet na każdy etap. Jeśli popada mogą się skończyć po kilkunastu kilometrach.
tarczówki - 2 zapasowe komplety na cały wyścig powinny starczyć. Ja zajeździłem 1,5 klocka na każdym kole. Moje hamulce to Grimeca - system 8/system 15 (p/t), hak do przerzutki - ja wezmę 2-3 szt. Może się zdarzyć że przejedziesz całość na jednym a może być też tak, że urwiesz 3 szt. na jednym etapie.
szprychy - weź kilka jeśli masz niestandardową długość.
łańcuch - tak, tak. Wielu osobom oszczędził biegu na piechotę do mety.
spinka do łańcucha - szt 1,
tylna przerzutka

Inne:

talk,
maści rozgrzewające,
dobra maść przeciwbólowa,
śpiwór,
karimata,
plecak rowerowy z bukłakiem,
2 bidony przy rowerze,
kompas/GPS/wysokościomierz - jednym słowem nawigacja

Pamiętaj o dobrze przygotowanym sprzęcie. Jeśli w twoim rowerze coś nie gra, to na pewno szybko Ci to dokuczy. Dobrze uszczelnij linki przerzutek i mechanicznych hamulców. Błoto wciska się wszędzie. Jeśli nie wiesz jak to zrobić, zdaj się na gotowe komplety uszczelnionych linek. Mnie prowizorycznie uszczelnione linki działały jakoś przez 3 etapy. 4 etap jechałem na singlu. Ski Team co prawda wymienił mi pancerze i linki, lecz tylko na zwykłe - nie uszczelnione. Szlag je trafił po kilkunastu kilometrach.

Podziękowania

Sponsorom. Bez Wyższej Szkoły Ekonomii i Administracji i bez Pana Jarosława Wsóła nie udało by się opłacić wpisowego i przygotować sprzętu do imprezy.

Serdecznie dziękuje i pozdrawiam wszystkich uczestników TC'05 za atmosferę przyjaźni i wzajemnej życzliwości. Mam nadzieję, że spotkamy się za rok. W szczególności chciałbym podziękować zespołowi Halo, Halo Franku, za to, że przygarnęli mnie do siebie i okazali się braćmi w momencie, gdy zostałem zupełnie sam.

Mikołajowi Kapskiemu za wspaniałą jazdę w zespole, za zagrzewanie do dalszej walki ze swoimi słabościami i trasą, za polowy serwis i ogólną pomoc. Wspaniałym dziewczynom z teamu SUPERMENKI - Ewie Rebane i Sylwii Dyji za to że były i upiększały całą imprezę swoimi uśmiechami. Za to, że patrząc na ich zapał i wytrwałość chciało się jechać dalej. Bardzo dziękuje Ewie za masaż obolałego barku, który po dachowaniu w Krynicy bardzo mi dokuczał.

Markowi i Marcinowi z teamu M&MS za zawiązaną znajomość. Całemu wesołemu busowi za wspólną podróż do Częstochowy.

Zespołowi Sfagry z Bukowiny Tatrzańskiej za wspólną jazdę pod górę i z góry, za bezapelacyjnie bezbłędną nawigację i nawiązaną znajomość. Mam nadzieje, że się jeszcze spotkamy.

Anonimowemu zawodnikowi za to, że na polu namiotowym w Wisłoku podzielił się talkiem. Bez niego moja dupa nadawałaby się do przeszczepu i na pewno cierpiałbym nieziemskie katusze.

Anonimowemu zawodnikowi nr 2 za pomoc w zmianie klocków hamulcowych na 15 minut przed startem i za użyczenie izotoników Maxim. Bez jego pomocy nie przejechał bym etapu do Rabki.

Marcinowi Kozłowi - mojemu najlepszemu przyjacielowi za użyczenie na wyścig najlepszych opon świata, które bezawaryjnie i bezpiecznie zaniosły mnie do Zakopanego.

Marcinowi Rygielskiemu, Pawłowi, Woodiemu, i całej ekipie organizatorów za rewelacyjną przygodę. Za poszukiwanie portfela, znalezienie telefonu i opiekę. Panowie i Panie - nie przejmujcie się słowami krytyki bo było WSPANIALE! Dajcie czadu za rok.

Przyjaciołom za doping i pocieszające sms-y. Na końcu dziękuje najważniejszej osobie - Mamie za błyskawiczne wsparcie finansowe, co pozwoliło mi w ogóle wystartować a później naprawić rower w Krynicy po wypadku.

Kielce, 30 sierpnia 2005 r. Jakub Stępień - WSEiA Wsół Sport Team.

Transcarpatia 2005

Relację z wyścigu Transcarpatia 2005 napisana została w 2005 rok przez Kubę i umieszczona na oficjalnej stronie www.transcarpatia.org.

Zespół "Halo, halo Franku", czyli Ja i Michał pojawia się w tej relacji, jako że tam własnie się poznaliśmy.

Gwoli informacji dodam, że zespół "Halo, halo Franku" ukończył wyścig Transcarpatia na zaszczytnym 76 miejscu. Strat w ludziach i sprzęcie nie było (prawie :)

 

Piątek - 19 sierpnia

Kielce - Ustrzyki Dolne - 285km

Kobi (Michał Kobus - mój teamowy partner) urywa się z pracy, ja się pakuję. ...

więcej >>

Transalp 2007

To wyjazd w Alpy, prowadzący trasą najsłynniejszego wyścigu górskich rowerów. Po TC 2005 obiecaliśmy sobie, że już nie będziemy się ścigać, więc propozycja wyruszenia na trasę kilka dni po prawdziwym wyścigu była bardzo kusząca. Wyruszamy na trasę w dniu, w którym wyścig wjeżdża na metę nad jeziorem Garda we Włoszech. W czasie naszej wyprawy spotykamy na trasie ślady przejazdu wyścigu.

image008

więcej >>

Transalp 2012

Transalp 2012 - Garmisch-Partenkirchen - Riva del Garda  (400 km, 11 100 m przewyższenia)

Wyprawa zorganizowana i prowadzona przez Tomka Pawłusiewicza z transalp.pl

IMG 0856

więcej >>