Transcarpatia 2005.08.20 - 28

Spis treści

 

Środa - 24 sierpnia - Grzbietami Beskidu.
Krynica-Krościenko - 64km
Poza klasyfikacją.


Pobudka o 5 rano. Wcisnąłem w siebie bułki, które Kobi przyniósł ze sklepu wieczorem. Poranne czynności przygotowujące do startu szły sprawnie. Pranie nie wyschło. Suszarka pożyczona od Sylwii podsuszyła mojego pampersa i dzięki temu mocno podniosło mi się morale. Jak niewiele czasem trzeba. Znalazłem Mikołaja - mojego nowego partnera. Obgadaliśmy prostą strategie polegającą na spokojnym "byle dojechać". W końcu i tak jedziemy poza listą. Po starcie nastąpił honorowy przejazd przez Krynicę. Dopiero pod Jaworzynę mieliśmy ruszyć na ostro. Jadąc ulicami Krynicy powoli i delikatnie mijaliśmy zespoły pnąc się pod górę. Mikołaj podawał tempo. Gdy podjechaliśmy pod Jaworzynę byliśmy w środku stawki. Cały podjazd na szczyt zrobiliśmy w siodle, wkręcając młyneczkiem i wyprzedzając idące "z trepka" zespoły. Pod szczytem pojechaliśmy szlakiem zamiast stokiem, dzięki czemu nie trzeba było wpychać roweru na piechotę. Spokojnie wjechaliśmy na 1 PK, który znajdował się przy schronisku. Do drugiego punktu prowadził przejezdny prosty technicznie szlak. Wczasy. Za 2 PK skręciliśmy na żółty szlak pieszy. Niebieski był nieprzejezdny. Powalone drzewa uniemożliwiały szybki zjazd i groziły wypadkiem. Szlak żółty okazał się bardzo, bardzo szybki. Piorunujący, kamienisty zjazd wyrywał kierownicę z rąk i zamykał co chwila mojego bombera. Zjeżdżaliśmy, jakby nikt na nas w domach nie czekał. Ale Miki miał dopiero 19 lat, a ja mam rybki. Gdy wyskoczyliśmy z lasu okazało się że coś nie tak jest z moim napędem. Łańcuch był powykręcany we wszystkie strony i poplątany. Jakim cudem? Ano takim, że nie zapiąłem go na blat, a z tyłu zjechałem na najmniejszy tryb kasety. No i podczas szaleńczego pędu po kamieniach jak telewizory wisiał sobie luźno bo przerzutka nie była w stanie go napiąć. Powywracało go straszliwie. Myślę sobie, że będę się teraz turlał z buta psując Mikemu całą imprezę. Na szczęście cudem udaje nam się go doprowadzić do porządku. Mój napęd już nigdy nie działał dobrze. Łańcuch zakleszczał się a poszczególne biegi trzeba było wbijać na wyczucie. Miki jednak dziarsko zawsze służył mi fachową pomocą. Zjeżdżamy do Piwnicznej, gdzie znajduje się 3PK i bufet. Kilka minut za nami podjeżdża zespół, w którym jeden z zawodników ma koło prawie nie mieszczące się w ramie. Pożyczamy im klucz do szprych i trochę pomagając, trochę kibicując prostujemy koło na tyle, że da się jechać. Z hamowaniem gorzej, ale jakoś się doturlają. Za punktem czeka na nas ostry podjazd po płytach "nerkotłukach", a później "trepek" pod górę wąską ścieżką. Jest za stromo i za technicznie podczas gdy jesteśmy już lekko zmęczeni. Tu okazuje się dlaczego Marcin tak straszył. Masa długich i stromych podjeść daje mocno w kość. A ściślej w łydki. Pokonujemy jakoś Wielki Rogacz (1162m.n.p.m.) upajając się cały czas wspaniałymi widokami. Za szczytem spotykamy zespół jadący na ciężkich freeride'owych fullach. Okazuje się, że to Ci tytani, których spotkaliśmy z Kobim na I etapie. Jeden z nich miał wtedy kryzys i karmiliśmy ich batonami musli, dzięki którym - jak oznajmili - dojechali do mety w Cisnej. Zawarliśmy bliższą znajomość, ponieważ chłopaki mieli w głowach GPS i ich nawigacja była bezbłędna. Objechaliśmy szczyt Radziejowej i dotarliśmy do 4 PK. Następnie wtoczyliśmy swoje mocno już obolałe kości na Złomisty Wierch (1226m. n.p.m.) i Przechybę. Stamtąd asfaltem w dół i ścieżką do czerwonego szlaku. Na wspomnianym asfalcie zdarzyło mi się to samo, co na zjeździe w Krynicy. Na szczęście obyło się bez dachowania. Tylko prędkość była większa, bo prawie 70km/h. Uznałem to za ostrzeżenie od Boga i postanowiłem jednak jechać ostrożniej na zjazdach. W końcu mam rybki i wypadałoby dojechać do mety. Na którymś z kolei zjeździe Sfagry Team pojechał tak ostro, że na sztywniakach nie daliśmy rady im dotrzymać kroku. Prędzej połamałbym rower. Spotkaliśmy ich dopiero pod ostatnim podejściem. Bardzo ciężkim zresztą. Moje nogi skutecznie kłóciły się z moim mózgiem i więcej czasu spędzałem na rozdzielaniu rozjuszonych na siebie części mojego organizmu, niż na wchodzeniu pod górę. Na szczycie ostatni punkt kontrolny i zjazd do Krościenka. Bardzo szybki zjazd. Zapominając o ostrzeżeniu "z góry" daliśmy czadu. Smród palonych okładzin hamulcowych jest poezją dla mojego nosa. Minęliśmy ok. 10 zespołów. Po dojechaniu do mety udałem się szybciutko do szkoły gdzie zaplanowany był nocleg. Okazało się, że jestem pierwszy! Rozłożyłem bety na sali gimnastycznej i doczołgałem się do prysznica. Okazało się że pryszniców jest kilka i wszystkie wolne. Zająłem strategiczną pozycję pod gorącą wodą. Pół godziny! Najdłuższy prysznic jaki brałem tak poprawił mi humor, że do bazy wracałem z miną od ucha do ucha. W bazie opędzlowałem rewelacyjny bigos i popijając piwko ustawiłem rumaka w kolejce do myjki. Przede mną stały rowery Ewy, Sylwii, Marka i Marcina. Przyjechali jakąś godzinę po mnie. Jestem pełen podziwu dla tych małych kobietek. Małych, ale jakże twardych. Każda z nich twardsza jest od większości facetów, jakich znam. Cały czas z uśmiechem na ustach, uwalone w błocie, poobijane parły do mety etap po etapie. Pełen podziw i szacunek. Szczerze mówiąc, ostatnie dni wyścigu, spędzone w ich pobliżu bardzo mi pomogły. Gdy psycha mówiła, że trzeba odpuścić wystarczyło popatrzeć na ich uśmiechnięte buzie i chciało się jechać dalej. Stojąc w kolejce do myjki obserwowałem jak jeden z zawodników rozbiera swojego połamanego kompozytowego Gianta. Na szczęście miał na tyle kasy że z mety wymienił ramę na nowego aluminiowego Gary Fisher'a przyodziewając go jeszcze w również nowiutkiego Bombera z najwyższej półki. Cóż, jak widać dla niektórych wydatek 3-4 tysięcy nie jest problemem. Oby szczęście nadal im sprzyjało. Udaję się do naszej R-ki gdzie doktorki sklejają mi nogę. Okazuje się, że rozmoczona długim gorącym prysznicem rana otwiera się prawie na całej długości. Siniak jest prawie czarny. Pan doktor czyści, smaruje i jakby skleja ranę czymś dziwnym. Mówi, że powinno wytrzymać powrót do szkoły ale on by nie ryzykował jazdy. Tyle, że to ma wytrzymać jeszcze 2 etapy. Wzmacniam więc sprawę plastrami z opatrunkiem z nadzieją że rana się nie rozejdzie na amen. Przy myjce spotkała mnie niemiła przygoda. Jako że Ewa, Sylwia, Marcin i Marek akurat się myli, gdy kolejka doszła do nich zabrałem się za mycie rowerów. Lał deszcz. Po umyciu trzeciego roweru gdy odkładałem go na bok aby wziąć następny, jeden z zawodników wygarnął mi że on nie będzie czekał i zabrał mi myjkę ładując się bez kolejki. To był pierwszy i ostatni przypadek chamstwa, na jaki natrafiłem. Pozdrawiam kolegę.

Tuż przed odprawą na metę zjechali ostatni zawodnicy w asyście naszych pilotów na motocyklach. Jeden z nich złamał ramę ale skleił ją szarą, pakową taśmą na gada i dojechał do mety.

Na odprawie spotkała mnie miła niespodzianka. Ekipa od kwadratowego koła nominowała nas do nagrody fair play. Co więcej, gdy wróciłem do szkoły Ewa ulżyła mojemu stłuczonemu barkowi swoją maścią przeciwbólową i magicznymi dłońmi dokonała leczniczego masażu. Nie zapomnę jej tego na pewno bo bolało mnie cholernie. Kiedyś się odwdzięczę. Po załadowaniu zwłok do pierdziwora urwał mi się film… wyczerpanie organizmu dało o sobie znać.


 

Transcarpatia 2005

Relację z wyścigu Transcarpatia 2005 napisana została w 2005 rok przez Kubę i umieszczona na oficjalnej stronie www.transcarpatia.org.

Zespół "Halo, halo Franku", czyli Ja i Michał pojawia się w tej relacji, jako że tam własnie się poznaliśmy.

Gwoli informacji dodam, że zespół "Halo, halo Franku" ukończył wyścig Transcarpatia na zaszczytnym 76 miejscu. Strat w ludziach i sprzęcie nie było (prawie :)

 

Piątek - 19 sierpnia

Kielce - Ustrzyki Dolne - 285km

Kobi (Michał Kobus - mój teamowy partner) urywa się z pracy, ja się pakuję. ...

więcej >>

Transalp 2007

To wyjazd w Alpy, prowadzący trasą najsłynniejszego wyścigu górskich rowerów. Po TC 2005 obiecaliśmy sobie, że już nie będziemy się ścigać, więc propozycja wyruszenia na trasę kilka dni po prawdziwym wyścigu była bardzo kusząca. Wyruszamy na trasę w dniu, w którym wyścig wjeżdża na metę nad jeziorem Garda we Włoszech. W czasie naszej wyprawy spotykamy na trasie ślady przejazdu wyścigu.

image008

więcej >>

Transalp 2012

Transalp 2012 - Garmisch-Partenkirchen - Riva del Garda  (400 km, 11 100 m przewyższenia)

Wyprawa zorganizowana i prowadzona przez Tomka Pawłusiewicza z transalp.pl

IMG 0856

więcej >>