Transcarpatia 2005.08.20 - 28
Spis treści
Czwartek - 25 sierpnia -
Widzę ciemność, podstawa to oddychać i nie iść w stronę światła. Krościenko-Rabka - 54km
Poza klasyfikacją.
Budzę się ok. 5:30. Czuję się cholernie źle. Nie chodzi o ból barku, stłuczonego uda czy obtartą do krwi tylną część mojego body. Nie mogę się podnieść, a nawet ruszyć ręką. Ktoś wyłączył elektrownie. Czuję też ostrą gorączkę, boli mnie brzuch. Postanawiam dziś poleżeć trochę dłużej. Odbywam ze sobą kolejną długą rozmowę i po jakiejś godzinie udaje mi się podnieść. Udaje się na kibel. Kolejny sukces. Może nie będzie jednak tak źle? Przesuwam coraz dalej granice własnej wytrzymałości i wmawiam sobie że muszę dojechać jeszcze te dwa pozostałe etapy. Trzeba ruszyć obolałe cielsko, spakować się i udać się na start.
Perspektywa targania 20kg plecaka przez 800m do DHL-a nie podnosi mnie jednak na duchu. Na szczęście Paweł - z ekipy organizatorów - własnym samochodem podwozi bety na miejsce. Sam nie mogłem nawet podnieść tego plecaka. Po zjedzeniu śniadania poczułem się jeszcze gorzej. Czuje że to już koniec. Po chwili siedzenia na krawężniku i użalania się nad sobą, pożyczam jednak FinishLine i zabieram się za smarowanie roweru. Jest cały zardzewiały, ponieważ wczoraj znowu nie zabezpieczyłem napędu po umyciu go wysokociśnieniową myjką. Siadam jakimś cudem na rower i jadę w stronę bazy. Mój pulsometr pokazuje 168. Takie tętno mam zwykle na mocnym podjeździe w terenie. Coś jest nie tak. Cały ranek to jedna wielka walka ze sobą. Po drodze kupuję litrowy pomidorowy sok i wlewam go w siebie na siłę. Może czegoś mi brakuje. O dziwo pomaga. Po ok. 25 minutach serce się uspokaja - chyba znaczy to że brakowało potasu. Gorączka jakby odpuszcza. Tylko ból pozostaje. Zalewam bukłak, i butelki po isostarach wodą. Do bidonu ktoś leje mi skondensowane izotoniki Maxima. Wymieniam jeszcze klocki hamulcowe bo stare kończą się poprzedniego dnia na kilka metrów przed metą. Oznajmiam przy logowaniu Mikołajowi że źle się czuję i postanawiamy jechać rekreacyjnie robiąc zdjęcia. Minutę przed startem Woodi ogłasza, że Sylwia i Ewa poszukują klocków do mechanicznej tarczówki shimano deore. W duchu mam nadzieje że ktoś te klocki wygrzebie i jak się później okazuje, ma je Grzesiu ze Starachowic. Chłopak podobno targał ze sobą w plecaku prawie cały zapasowy rower. Dziewczyny wyruszają ze stratą 20min do peletonu. Podczas startu, prowadzący w klasyfikacji generalnej zespół Kelles Team łapie gumę. Kiedy wszyscy wyjeżdżają z parkingu, Mirek Bieniasz pompuje oponę w dzikim tempie. Po kilkuset metrach przejazdu honorowego przez Krościenko ruszamy na ostro szlakiem pod Lubań. Na ostro tym razem znaczy z buta. Po drodze mija nas Kelly's Team grzejąc z blatu na stojąco. To jacyś nadludzie. W ślimaczym tempie pokonujemy kolejne wzniesienia raz w siodle, raz pchając rowery. Jestem kompletnie odłączony od dostaw energii - jakbym nie zapłacił rachunku. Wpycham rower pod górę, zastanawiając się czy w ogóle dojadę do bufetu. Po drodze na Lubań pokonujemy kilka konkretnych podejść. Mikołaj ma kilkakrotnie więcej energii niż ja. Mam wyrzuty, że go hamuje, ale nogi za nic w świecie nie chcą zwiększyć tempa. Na którymś z podejść Mikołaj odskakuje do przodu. Na szczęście, bo akurat robi mi się niedobrze i zwracam w krzakach całe śniadanie. Świat wiruje - błędnik szaleje. Dochodzę powoli do czekającego na wypłaszczeniu Mikołaja. Robimy bufet. Wcinam trzy batony obficie popijając skondensowanym maximem i wodą. Postanawiam przeć dalej bez względu na wszystko. Po jakichś dwóch godzinach osiągamy Lubań - 1211m. n.p.m. Czas nagli. Zjeżdżamy w dół i pokonując kolejne wzniesienia, po ponad czterech godzinach docieramy do bufetu na Przełęczy Knurowskiej. Czuje się jakby lepiej ale jest już dobrze po godzinie 14. Wciskam w siebie jak najwięcej owoców i napełniam puste już pojemniki na płyny. Mikołaj ładuje do kieszeni ciastka. Zaczyna się ośmiokilometrowe podejście pod Turbacz (1310m.n.p.m.). Gorczańskie ścieżki są dość charakterystyczne. Nie są poprzecznie płaskie. Środkiem zawsze płynie woda wygrzebując gigantyczną bruzdę. Po czymś takim ciężko jechać pod górę, ponieważ na środku jest wieka dziura zapełniona kamieniami a boki są ostro pochylone tak, że koła zsuwają się w szczelinę. Prowadząc rower wykręcam sobie kostki na wszystkie strony. Docieramy do ostrego podejścia w lesie. Spotykamy kilka zespołów i razem żartujemy, że Marcin Rygielski za to podejście powinien zjechać z niego na rozpiętym składaku. Ten kilkusetmetrowy odcinek to zdecydowanie najbardziej dające mi w kość miejsce. Pewnie dlatego, że jestem totalnie wycieńczony. Na szczęście Mikołaj dba o mój humor, sypiąc dowcipami. W pewnym momencie nawet, biegiem zaczyna ścigać się z jednym z zawodników. Dla jaj oczywiście, ale uzmysławia mi to, jak mocny jest ten chłopak. Trafiła mu się kula u nogi. Jakimś cudem wchodzę z rowerem na górę i dalej jest już zdecydowanie łatwiej. Wmawiam sobie, że jeśli przeżyłem ten stromy kawałek to na pewno dotrę do Rabki. Po drodze spotykamy zespół Halo, Halo Franku. Grzesiek jest w stanie podobnym do mojego - tyle że bardzo boli go kręgosłup. Mimo wszystko twardziel idzie do góry i ani mu w głowie rezygnować. Michał pcha dwa rowery, zdejmując z biednego obolałego towarzysza spory ciężar. Obiecujemy sobie w Rabce wielką pizze i piwko. Momentami tylko ta perspektywa trzyma mnie przy życiu. Wjeżdżamy razem na Turbacz i przez straszliwe błoto przedzieramy się w stronę Starych Wierchów. Później już tylko w dół. Powoli odzyskuję siły na tyle, że swobodnie mogę zjeżdżać. Za Maciejową czeka na nas kapitalny zjazd na którym znowu mocno przesadzam mało się nie zabijając. Razem z Halo, Halo Franku zjeżdżamy do bazy. Staję w kolejce do myjki gdy pojawiają się Supermenki i M&MS. Michał kombinuje nocleg. Wkręcam się do nich na kwaterę i załatwiamy wszystkie poetapowe zajęcia we trzech. Jest szybciej i sprawniej. Wieczorkiem udajemy się na małe piwko i pizzę. Później już tylko sen.
http://rowery2.riwen.pl/index.php/trasy/-trasy-z-lat-wczepniejszych-mainmenu-33-33/70-transcarpatia-20050820-28?start=5#sigProGalleriabcdbdf9342